Siła spokoju w chorobie
Film „Siła Spokoju” w reżyserii Victora Salvy to historia, do której często powracam. Jest oparta na faktach i opowiada o losach jednego z najsłynniejszych na świecie gimnastyków – Dana Millmana. Marzenia młodego i ambitnego sportowca brutalnie przerywa nagły wypadek skutkujący trwałym schorzeniem nogi i niepełnosprawnością. Mimo to młody mężczyzna dokonuje niemożliwego. Duży udział w jego spektakularnym powrocie ma nowy trener i przewodnik, odkrywający przed załamanym gimnastykiem moc wewnętrznego spokoju.
Głównym przekazem filmu i książki o tym samym tytule jest odkrywanie swoich możliwości w stanie skupienia na chwili obecnej. Bohater Dan z pomocą tajemniczego pełnego wewnętrznej mądrości przyjaciela pokonuje drogę od zniewolonego przez ciągły wyścig i sfrustrowanego sportowca do światowego mistrza w gimnastyce. Nikt nie dawał Danowi szans na powrót do wymarzonego sportu, gdy roztrzaskał sobie nogę w wypadku drogowym. Początkowo on sam również skreślił swoje możliwości. Bieg rzeczy odwrócił się w momencie, gdy zrozumiał, że źródłem szczęścia nie są osiągnięcia, a nawet ludzie, od których uzależniał wcześniej sens swojego życia. Spełnienie i wewnętrzny spokój przyszły same, gdy Dan odkrył, że nie jest swoją myślą, stanem, swoją wewnętrzną raną, chęcią udowodnienia komuś czegoś ani swoim bólem. Jest świadomością i obecnością. Tylko tyle i aż tyle. Rehabilitacja poszkodowanego sportowca staje się dla niego okazją do odbudowy relacji z własnym ciałem i do wyjścia z ciągłego stanu świadomości błądzącego od jednej myśli do drugiej. Uwolniony dzięki przemianie potencjał zadziwił nie tylko najbliższe otoczenie gimnastyka, ale i cały świat.
Jak odkryć w sobie zasoby wewnętrznego spokoju?
Jedna z moich ulubionych scen to pierwsza lekcja bohatera z jego nowym trenerem. Dan w pośpiechu przybywa na wskazane miejsce treningu w parku. Prosi o przyśpieszenie spotkania, ponieważ musi załatwić ważną sprawę na uczelni. W tym samym momencie trener popycha go na tyle mocno, że wpada do małego strumienia w parku i całkowicie zanurza się w wodzie. Rozlega się krzyk przerażonego chłopaka oraz plusk wody. Wściekły, przemoczony Dan wychodząc z wody, wykrzykuje w stronę mentora, czy ten stracił resztki rozumu, spychając go znienacka do strumienia. Starszy przyjaciel odpowiada mu, że całe życie pracuje nad tym, żeby ten rozum stracić. Wepchnięcie do zbiornika wodnego miało służyć natychmiastowemu sprowadzeniu świadomości Dana tylko i wyłącznie do chwili teraźniejszej, co było w zgodzie z jego prośbą o przyśpieszenie lekcji. I tutaj warto się zatrzymać, przemyśleć głębiej ten przekaz.
O co chodzi przy tych słowach duchowemu przewodnikowi młodego i ambitnego gimnastyka? Przez większość czasu żyjemy w swoim umyśle, w myślach, w interpretacji zdarzeń, komunikatów i świata przez pryzmat naszych doświadczeń z przeszłości oraz ciągłych wewnętrznych analiz. Myślimy o tym, co było, co czujemy i o tym, co będzie. O wiele mniej liczy się to, co się dzieje wokół. Centrum jest dla nas nasz świat, a właściwie nie nasz, tylko ograniczonej części świadomości – logicznego umysłu. Podobny mechanizm oddziałuje w zetknięciu z bólem i cierpieniem. Wraz z chorobą pojawia się skołowanie, myśli o stracie tego, co było wcześniej. Nie jesteśmy wtedy w chwili obecnej, a w przeszłości. Naszym postrzeganiem swojego położenia i rzeczywistości sterują subiektywne zapisy pamięciowe umysłu, idealizujące przeszłość przed chorobą oraz tworzone na ich bazie projekcje. Porównując chwilę obecną do przeszłości, odczuwamy lęk o przyszłość. Co będzie jutro? Jak się będę czuł? Czy otrzymam pomoc, a może spotka mnie lekceważenie wobec mojej osoby i tego, przez co przechodzę? Straciłem / straciłam wiarę w to, że jeszcze cokolwiek dobrego mnie czeka, każdy dzień to tylko cierpienie i osamotnienie. I tutaj zainspirowani słowami bohatera zadajmy sobie ważne pytanie. Na pewno to cierpienie, ten ból i to osamotnienie dzieją się w chwili obecnej? Gdzie jestem, odczuwając to cierpienie? W urazach doznanych w przeszłości, w pogardzie wobec słabości w samym sobie, a może to moja własna duma rani mnie najbardziej? Bo przecież zawsze byłam lub byłem silny. To ja zawsze pomagałem lub pomagałam innym, a nie korzystałam / korzystałem z ich pomocy. Przecież zawsze kontrolowałem sytuację, a teraz nie mogę jej kontrolować. Umysł rozkręca się w najlepsze i planuje całą strategię swego rodzaju gry z chorobą. Schorzenie jest dla niego albo wrogiem na drodze do spełnienia marzeń, albo narzędziem do pogłębiania poczucia odrzucenia, niezrozumienia i roli ofiary. Te wszystkie pytania zadaję też sobie. Dostrzegam, jak bardzo w mojej relacji ze sobą, ale też z ciałem królowała nadmierna duma, nigdy obecność. Nastał jednak długo wyczekiwany koniec dominacji wewnętrznego głosu, który nie toleruje smutku, trudnych emocji i słabości. Mam odwagę przez nie przejść, bo kiedy pozwolę im być tak naprawdę, otacza mnie po chwili ogromny spokój. Jest ponad tymi wszystkimi szargającymi stanami pewna dobra i niezwykła energia. Energia spokoju. Ona nigdy nie osądza, nie potęguje cierpienia, nie zazdrości, nie unosi się dumą, nie broni płakać, gdy ciało i psychika przeżywają kryzysowe chwile lub intensywnie oczyszczają się z przeżytych traum.
Iluzje wywołane przez nadmierną dumę i chęć ciągłej kontroli
Jeszcze do niedawna myślałam, że kluczem do nowego, lepszego rozdziału w życiu jest porządek i lepsze planowanie. Ale to umysł ponownie wybiega w przyszłość. Chce mieć poczucie całkowitej kontroli nad tym, co nadejdzie. Na duchu czuję jednak, że droga do duchowego uwolnienia prowadzi w zupełnie odwrotnym kierunku. Dokładnie tak, jak powiedział wyjątkowy trener bohaterowi filmu „Siła Spokoju”: „Odpuść chęć ciągłej kontroli. Po prostu bądź obecny, a zdziwisz się, ile potrafisz”. Na moment warto stracić rozum i odkryć mądrość, której nie da pojąć się logiką, czy umysłem. Da się ją jedynie poczuć. Każdego czytelnika artykułu zachęcam do odpowiedzi na parę pytań w ramach autorefleksji. Kto cierpi? Ty lub ja, czy twoja lub moja duma? Autentyczny ty lub ja, czy pewna część EGO, która gardzi sobą w słabości, ponieważ w jej hierarchii wygrywają tylko zdrowi i silni. Rozum, ego i logika dzielą ludzi na wygranych i przegranych. Na szczęście ta rzeczywistość to iluzja stworzona przez przekonanie, że budujemy swoją wartość i swoje „JA” na sile fizycznej, na zdrowiu, karierze, sukcesach, na kontroli swojego życia, na udanych relacjach osobistych, na wszelkiego rodzaju wygranych. W prawdziwej rzeczywistości poza światem naszych iluzji nie ma podziału na ludzi sukcesu i porażki, na ludzi znaczących coś i nic nieznaczących, na godnych podziwu i na godnych politowania, na osobowości sukcesu i na osobowości porażki, na kochanych i samotnych, na tych pacjentów bardziej szanowanych z diagnozą i mniej ważnych przez brak diagnozy. Kiedy odkryjesz pełnię tego, kim jesteś, nigdy nie poczujesz się odrzucony ani samotny. Nie będziesz też odbierał pomocy tobie jako utraty godności. Ty też możesz wnieść wartość do życia osoby, która ci pomaga. Możesz pomóc obecnością jej samej. Cierpienie nie czyni cię gorszym. Kiedy poczujesz się bezwarunkowo wartościowym człowiekiem, odkryjesz, że bolesne doświadczenie to tylko most pomiędzy tobą takim, jak Dan z filmu przed wypadkiem – żyjącym w bezsensownym wyścigu, a nowym tobą i paradoksalnie szczęśliwszym, wyzwolonym ze wszystkich pułapek nadmiernej i szkodliwej dla ciebie samego dumy, które musiały odpuścić w zetknięciu z chorobą, czy innego rodzaju bólem.